W tym wydaniu będziemy wydawać pieniądze tak, żeby tego nie żałować i wracamy do szkoły w domu. Ruszajmy!
Nieracjonalne finanse osobiste
Finanse osobiste nie muszą być racjonalne. A wręcz nie powinny być. Chodzi o to, aby tak gospodarować pieniędzmi, aby czuć się dobrze i spać spokojnie. Znaleźć balans pomiędzy oszczędzaniem, a wydawaniem i nie przegiąć w żadną ze stron.
Muszę przyznać, że sam przez lata próbowałem wszystko sprowadzić do poziomu Excela. Spisywałem dokładnie wydatki, a każdą złotówkę oglądałem dwa razy, nim ją wydałem. Dopiero kilka lat temu do mnie dotarło, że idzie to w złym kierunku. Stresowałem się, wydając pieniądze, pomimo że miałem ich wystarczająco, aby nie mieć żadnych stresów z ich powodu.
Dlatego stopniowo zmieniam swoje podejście i coraz częściej wybieram czas ponad pieniądze. Nie tracę energii na drobne oszczędności, wolę za to pilnować większych kwot. Kiedyś napiszę artykuł o największych błędach oszczędzania, bo popełniłem je wszystkie. Dziś zajmijmy się tematem wydawania, a dokładniej tym, na co lubię i nie cierpię wydawać pieniędzy.
5 kategorii, na które nie żałuję pieniędzy:
Rzeczy, których często używam
Niby oczywista kategoria, ale czasem łapię się na tym, że używam kiepskich rzeczy. Moje buty do biegania dosłownie się rozpadają, powinienem wymienić je 300 kilometrów temu. Lampa, która stoi przy fotelu do czytania, to ta papierowa z Ikei. Jej też przydałaby się wymiana. Z drugiej strony mam nowe i droższe rzeczy, których używam tylko od święta. To nie jest racjonalne :)
Są moimi narzędziami pracy
Tu staram się trzymać zasady Kevina Kelly’ego, żeby:
“Na początek kupuj absolutnie najtańsze narzędzia, jakie możesz znaleźć. Potem uaktualnij te, których często używasz. Jeśli finalnie któregoś z nich używasz do pracy, kup najlepsze, na jakie Cię stać.”
Są różne sposoby na to, aby pracować efektywnie. Jeśli pomogą mi w tym narzędzia, które po prostu mogę kupić, to powinienem to zrobić. Idealnym (anty)przykładem jest mój 10-letni laptop. Stali Czytelnicy go znają - dopiero lecąc na dłużej z Polski zdecydowałem się kupić nowego MacBooka, bo stary ciagle działał. Jednak w każdej chwili mógł się zepsuć, a do tego coraz bardziej zwalniał.
Służą mi w rozwoju
Zadaję sobie pytanie: czy dzięki temu wydatkowi będę mógł się stać lepszy w jakimś obszarze? Jeśli tak, to nie mogę na niego żałować pieniędzy. W tę kategorię wchodzą różne rzeczy: karnet na siłownię, książki, kursy, słuchawki, sprzęt sportowy.
OK, pierwsze trzy kategorie były pragmatyczne, ale teraz będzie ciekawiej.
Rzeczy, które są unikatowe, piękne, rzemieślnicze (ale też użyteczne!)
Mam słabość do ładnych przedmiotów, o ile są dla mnie użyteczne. Nie kupię drogiego obrazu czy rzeźby, nawet jeśli mi się podoba. Ale bez problemu wydam większe pieniądze na skórzane buty czy zegarek mechaniczny. Dobry przykład to mój 5-letni dziennik od Hobonichi, sprowadzony z Japonii. Wprawdzie kosztował sporo, ale będzie mi służył przez dobre 1825 dni. I codziennie, gdy go używam, to cieszę się, że wydałem te pieniądze.
Myślę, że z wiekiem będzie w moim domu przybywało wyjątkowych przedmiotów. Czuję, że na starość pewnie będę palił ręcznie robioną fajkę od Petersona z gwiazdkowej edycji kolekcjonerskiej (koniecznie z zielonymi akcentami).
Wszystko co buduje wspomnienia i daje mi dywidendy pamięci
Dziś, zanim podejmę decyzję o wydaniu większych pieniędzy albo poświęceniu czasu, to zadaję sobie pytanie: czy będę to później pamiętał? Czy dzięki temu ja lub moja rodzina zyskają wspomnienia, które zostaną z nami dłużej i będą procentować?
I na odwrót - gdy mam okazję gdzieś wyjść, ale łapie mnie lenistwo, to zadaję sobie pytanie: czy w tym czasie zrobię coś lepszego, co jest warte zapamiętania? Czy może tylko szukam wymówki, żeby zostać w domu?
Tę filozofię najlepiej opisuje artykuł: “Dywidendy, czyli na co wydawać czas”. Jeszcze lepiej obrazuje ją zdjęcie mojej lodówki. Kiedyś myślałem, że kupowanie tych magnesów to tandeta, ale dziś często się uśmiecham patrząc na nie, bo przypominają mi o dobrze spędzonym czasie.
5 kategorii, na które nie lubię wydawać pieniędzy:
Usługi i produkty, które sprawiają, że czuję się oszukany na cenie
Najprostszy przykład: autostrada Warszawa-Poznań. Koszt przejazdu w jedną stronę to 74 zł. Bardzo rzadko tamtędy jeżdżę, ale zawsze czuję, że ktoś ze mnie zdziera do gołej kości. Gdy 2 tygodnie temu pojechałem do Pragi, to kupiłem winietę za 45 złotych na 10 dni, na wszystkie czeskie autostrady.
Innym przykładem jest cena kawy na mieście. Niektóre kawiarnie powoli testują granice rozsądku, wołając 20 złotych za przeciętnej jakości americano. To samo dotyczy produktów spożywczych w miejscowościach turystycznych. Staram się unikać takich zakupów, nawet jeśli mnie na nie stać - bo potem źle się z nimi czuję.
Rzeczy, których nie używam
Abonament na Netflixa lub inne VoD, którego potem nie oglądam. Suplementy, których nie zjadłem i się przeterminowały. Czasem jest tak, że dowiaduję, iż czegoś nie potrzebuję, dopiero gdy to kupię.
Przykład sprzed kilku lat: kupiłem słuchawki do biegania, które wykorzystują przewodnictwo kostne. Wymyśliłem sobie, że ich potrzebuję, żeby słuchać muzyki biegając i jednocześnie mieć kontakt z otoczeniem (co ma sens). Problem w tym, że użyłem ich tylko dwa razy, bo są niepraktyczne i niewygodne. Tak samo skończyła kamera GoPro, którą kupiłem, żeby nagrywać filmy z psem i z synem na skateparku. Takie rzeczy trafiają do szuflady wstydu - szkoda mi się ich pozbyć, ale też nie chcę mieć ich na widoku.
Jednorazowe przedmioty
Jestem tym gościem, który najpierw idzie do sklepu bez żadnej torby, a później nie chce jej kupić. Bo przecież w domu mam ich już kilka, ale żadnej nie zabrałem. A potem idę, trzymając zakupy w dłoniach i pod pachą, ryzykując, że zaraz wszystko mi wypadnie. I choć wyglądam niepoważnie, to czuję się zwycięzcą :)
Z poważniejszych przykładów, to do tej kategorii trafiają wszystkie rzeczy, wobec których mam watpliwości, że będę ich używał. Dlatego nim sobie kupię jakiś gadżet czy ubranie, to sam siebie pytam kilka razy czy na pewno będę z nich korzystał?
Usługi, które mogę mieć za darmo lub zrobić samemu
Gotowanie, mycie auta, czyszczenie butów, prasowanie koszul - kompletnie nie trafia do mnie argument, że mój czas jest warty więcej niż te usługi. To tylko teoretyczne twierdzenie, nie jestem adwokatem, lekarzem czy taksówkarzem, że zawsze mogę wymienić godzinę swojego życia na pieniądze.
Poza tym ja lubię jeść to, co sam przygotowałem, zwłaszcza gdy pilnuję diety i chcę wiedzieć, co dokładnie mam na talerzu (w restauracjach ostatnio bywam tylko okazyjnie). Lubię ubrać koszulę, którą sam prasowałem albo buty, które sam doczyściłem na lustro. Zwłaszcza, że przy okazji posłucham podcastu i dam odpocząć oczom od ekranu i książek. Dotyczy to szczególnie droższych przedmiotów, bo o nie siłą rzeczy trzeba bardziej dbać.
Opłaty bankowe
Nie cierpię opłat za konto, prowizji za kartę, przewalutowanie czy inny kosztów wymuszanych przez banki. I mimo że zazwyczaj są to drobne złotówki, to zawsze mnie to irytuje. Próbuję ich unikać, ale czasem się zapomnę i jestem przez to zły. Nie wiem dlaczego tak mam, pewnie dlatego, że spędziłem większość kariery pracując w bankach. I nabyłem tam przekonania, że nie powinienem płacić za to, że ktoś dysponuje moimi pieniędzmi i historią finansową.
To moje subiektywne kategorie, na które lubię/nie lubię wydawać pieniądze. Celem tego artykułu jest pokazanie, że każdy podchodzi do finansów osobistych inaczej i nie ma jednego słusznego szablonu. Wszyscy mamy inne potrzeby, gusta, cele i różne horyzonty czasowe.
Następne kroki:
Czy masz jakieś zasady finansowe? Jeśli tak, to dobrze je spisać, choćby dla samego siebie. A jeśli ich nie masz, to warto się zastanowić dlaczego.
Dobrym artykułem w tym temacie jest tekst “Czego o finansach osobistych uczy jazda sportowym autem”. Znajdziesz go w Sezonie 1 w wydaniu #36
Wady i zalety edukacji domowej
Stali Czytelnicy wiedzą, że ten rok mój syn spędził na edukacji domowej (klasa 4, 11 lat). Dzięki temu mogliśmy na kilka zimowych miesięcy pojechać na małą, portugalską wyspę. Temat poprzednio wzbudził Wasze duże zainteresowanie i obiecałem, że wrócę do niego z oceną plusów i minusów. Akurat jest połowa wakacji, więc czas jest na to idealny.
Edukacja domowa w skrócie
Edukacja domowa polega na tym, że dziecko należy do konkretnej klasy w swojej regionalnej szkole, ale w ogóle nie chodzi na zajęcia. Uczy się w domu - jak chce i kiedy chce, z tych samych podręczników, co inne dzieci. Szkołę odwiedza tylko po to, aby zdać egzaminy. Ich daty ustala indywidualnie z każdym z nauczycieli. To ci sami pedagodzy, którzy uczą resztę klasy. Egzaminy możemy zdać w dowolnym miesiącu roku szkolnego, pojedynczo lub wszystkie jednocześnie. To podstawowe zasady, więcej szczegółów opisałem tutaj, jest też wiele stron w Internecie na ten temat.
Przejście na edukację domową to trudna decyzja, bo mieszasz w systemie, który stosuje niemal całe społeczeństwo. Mam nadzieję, że ten tekst pomoże tym z Was, którzy to rozważają.
Plusy edukacji domowej:
Możesz podróżować kiedy chcesz. Nie interesują Cię terminy ferii, daty długich weekendów i nie musisz się ograniczać do wakacji. To był nasz główny motywator, ale są rodzice, którzy wybierają edukację domową, bo np. dziecko dużo trenuje, mocno wyprzedza program nauczania, ma problemy zdrowotne, etc. W zasadzie szkoła nie wymaga od nas, abyśmy się tłumaczyli dlaczego chcemy przejść na edukację domową.
Idziesz swoim tempem, a nie najwolniejszego ucznia. W domu niektórych przedmiotów można nauczyć się dużo szybciej niż w szkole (przypominam, że mówię o 4 klasie szkoły podstawowej). Do egzaminu z historii syn się uczył dosłownie kilka dni, po prostu czytając podręcznik. Podobnie z biologią, która jest typową nauką pamięciową, jeszcze bez skomplikowanych terminów. W przypadku informatyki nauka też mu szybko poszła, ale to “wina“ szkoły - zakres na egzamin był bardzo prosty, podobny do poprzedniej klasy. Wrócę do tego tematu w rozdziale o minusach
Więcej czasu na naukę. Nauka w domu jest bardziej efektywna, bo nie tracisz czasu na dojazdy, sprawdzanie obecności, słuchanie jak inni są odpytywani, etc.
Więcej czasu na zabawę z kolegami. Brak szkoły to brak zadań domowych i nauki do sprawdzianów. Oznacza to wolne popołudnia i wolne weekendy, które można spędzić na zabawie z kolegami, na skateparku i innych aktywnościach.
Więcej terminów na zajęcia dodatkowe. Zapisaliśmy syna na zajęcia indywidualne z pływania (świetne efekty, polecam). Po godzinie 16 trudno było o wolne miejsca, ale w okolicy południa było ich dużo do wyboru, bo większość dzieci jest w szkole.
Dziecko ma więcej kolegów niż chodząc normalnie do szkoły. To dzięki zajęciom dodatkowym, spędzaniu więcej czasu na podwórku i na wyjazdach z rodzicami.
Omijasz szkolne dramy. Za każdym razem, gdy dostajemy maila w Librusie o jakiejś dramie w szkole, to cieszymy się, że nas to omija. Zwłaszcza że często są to trudne tematy, z którymi szkoła sobie nie poradzi bez współpracy z rodzicami.
Pokazujesz dziecku, że można żyć inaczej niż powszechnie przyjęty model społeczeństwa.
Wreszcie rozumiesz wszystko z matematyki :)
Minusy edukacji domowej
Edukacja w domu to też wiele wyzwań i problemów, którymi raczej nikt się nie chwali w Internecie. Zacznijmy od najważniejszego ograniczenia:
To nie jest rozwiązanie dla każdego rodzica. I wcale nie chodzi o to ile masz pieniędzy. Musisz mieć kogoś do opieki nad dzieckiem, które zostaje w domu albo chodzi na zajęcia dodatkowe. Edukacja domowa się nie uda, jeśli rodzice pracują normalnie z biura na pełen etat. Prawdopodobnie ten problem znika, gdy dziecko jest starsze i może spędzać więcej czasu same.
Dziecku trzeba pomagać przy lekcjach i to wymaga czasu rodziców. W przypadku prostych i opisowych przedmiotów wystarczy tylko wsparcie przy odpytywaniu. Ale matematyka wymagała wielu godzin spędzonych razem na nauce.
Nie licz na to, że dziecko będzie się samo chętnie uczyć w domu. Będziesz spędzał sporo czasu, aby go do tego zmotywować.
Wakacje mogą być za długie. Dziecko uczące się w domu spokojnie może zdać wszystkie egzaminy już po 3-4 miesiącach nauki. Można wtedy świętować wakacje, ale 6 miesięcy bez nauki sprawia, że dużo się zapomina i trudno się wraca do rutyn. Z drugiej strony, jeśli dziecko zda wszystko i wie, że ma wakacje, to nie będzie chciało się w tym czasie uczyć. Myślę, że z czasem ten problem sam się rozwiązuje, bo materiału z każdą klasą przybywa.
To Ty jesteś tym złym. Dzieci uczące się w szkole często narzekają na wymagających nauczyciel i tych, którzy dużo zadają. Tłumaczysz im wtedy, że nic nie poradzisz i że muszą się uczyć. Ale jeśli dziecko jest na edukacji domowej, to Ty jesteś tym złym, który wymaga i każe się uczyć. Dlatego musisz ustalić zasady i być gotowym, że będą wielokrotnie kwestionowane.
Widzisz jak mało materiału dziecko poznaje w szkole. I jak bardzo jest przestarzały i odklejony od tego, co jest potrzebne w życiu dorosłym. Idealny przykład to informatyka, na której kolejny rok uczą podstaw robienia prezentacji, formatowania tekstu i prostych terminów. Zakres materiału jest bardzo płytki i ma niewiele wspólnego ze współczesnością.
Zdajesz sobie sprawę, że głównym celem szkoły jest zapewnienie dzieciom zajęcia na 8 godzin dziennie. Sama nauka jest tak naprawdę gdzieś na dalszym miejscu. I mimo że to wiesz, to niewiele możesz z tym zrobić. Póki co nie wymyślono lepszego systemu.
Czy wracamy do szkoły?
Po długich rodzinnych dyskusjach zdecydowaliśmy, że kolejną klasę też spędzimy na edukacji domowej. Ten rok chcemy bardziej wykorzystać na podróże zagraniczne, wyprowadzkę z Warszawy i dołożyć więcej zajęć dodatkowych poza szkołą. Synowi bardzo podoba się elastyczność w nauce i to, że ma dużo więcej czasu. Wiemy już jakie błędy popełniliśmy i co trzeba zmienić. Za rok będziemy znowu decydować, o ile nadal będziemy mieć warunki do edukacji domowej. A póki co planujemy tygodniowy wyjazd nad morze we wrześniu oraz gdzieś dalej i dłużej jesienią.
Dodam już tylko za siebie, że możliwość spędzania dużej ilości czasu z synem to wartość, której nie da się wycenić. Zwłaszcza że za moment wejdzie w wiek, w którym będzie wolał go spędzać ze znajomymi. Dlatego staram się wykorzystać każdy dzień razem, nawet kosztem swojej pracy.
A tak prywatnie
Dziękuję za bardzo pozytywny odzew po zeszłotygodniowym wydaniu. Artykuł “Być czy mieć? Przywilej, z którego trzeba korzystać” przypadł wielu z Was do gustu. Zgodnie z zapowiedzią, usiadłem do jego kontynuacji, którą rozwinąłem na tyle, że będzie drugie wydanie poświęcone temu tematowi. Jestem w połowie jego pisania i powinno być gotowe już za tydzień.
Jeszcze w temacie edukacji domowej - zacząłem sporo czytać o tym, jak uczy się dzieci w innych krajach. Jako jeden ze wzorów, często pokazuje się system japoński, który po głębszej lekturze okazał się koszmarny.
Owszem, ma swoje plusy. Dzieci uczą się jak żyć w społeczeństwie i dbać o środowisko, dużo ćwiczą, jedzą zdrowo i muszą być samodzielne. Jednak skala presji, jaką wywiera szkoła na dzieciach i ich rodzinie, to jak wiele zabiera im czasu i jak dużo jest tam nauki do perfekcji kompletnie nieprzydatnych rzeczy, jest wręcz przytłaczająca.
To jest tak skrajny system, że aż chciałbym móc w nim pożyć z miesiąc, aby potem docenić to, co mamy w Polsce. Japonia od dawna jest na mojej liście na dłuższy rodzinny wyjazd i może to się wreszcie w tym roku szkolnym ziści.
Wszystkie wydania 52Notatki napisane przez ostatnie 2 lata są dostępne w formie książki i ebooka. Dzięki temu można je czytać w wygodny sposób. Do każdego zakupu dołączam bonusowe treści, które nie są dostępne nigdzie indziej. Po szczegóły zapraszam tutaj: