“Nie pozwól wyrosnąć trawie pod Twoimi stopami”.
Tabliczkę z tym napisem zobaczyłem wczoraj, zwiedzając buddyjską świątynię, nieopodal miejsca, w którym mieszkam. Nigdy dotąd nie słyszałem tego powiedzenia, ale teraz jest wybitnie dobry moment, abym na nie trafił. Przypadek? :)
Ruszajmy!
Balon komfortu - wybierasz spokój czy wspomnienia?
Strefa komfortu działa zupełnie inaczej niż myślałem.
Według znanej nam wszystkim definicji ma konkretne granice, do których nie chcemy się zbliżać ani tym bardziej ich opuszczać. To dlatego, że wiąże się to z wysiłkiem, niepewnością i fatygą. Problem w tym, że te granice są płynne i nieustannie się kurczą.
To trochę tak, jakby być zamkniętym w balonie, z którego powoli schodzi powietrze. Na początku jest maksymalnie napompowany i w ogóle nie czujemy jego ścian. Są tak daleko, że do nich nie docieramy. Ba - nawet nie wiemy, że istnieją. Jesteśmy młodzi, chcemy wszystkiego próbować, a to co nowe jest dla nas ciekawe i ekscytujące.
Ale z wiekiem balon się kurczy i coraz więcej naszego świata przechodzi poza granicę komfortu. Wielu z tych rzeczy nawet nie zauważamy, bo nie zdążyliśmy ich doświadczyć. A część z nich sami wyrzucamy poza naszą strefę komfortu.
Nagle nie lubimy jeździć pociągami i autobusami, bo jest tam niewygodnie i ciasno. Coraz rzadziej próbujemy nieznanych potraw i niechętnie uczymy się nowych rzeczy. Wolimy spędzić wieczór w domu przed Netflixem niż wyjść na koncert. Bo przecież trzeba tam dojechać, lepiej się ubrać i być z innymi ludźmi…
Spokój ponad wszystko
Powoli każda nowa rzecz, która wiąże się z wysiłkiem, niepewnością lub ryzykiem jest przez nas z góry skreślana. Powietrze z balonu komfortu uchodzi coraz bardziej. Strefa wygody zamienia się w więzienie i narzuca nam kolejne ograniczenia. Za każdym razem musimy siłą się w niej rozpychać. Naszym priorytetem staje się unikanie fatygi, nawet kosztem nierobienia rzeczy, które dotąd sprawiały nam przyjemność. Fotel, na którym siedzimy, jest tak wygodny, że nie chce nam się wstać, żeby siegnąć po pilota i zmienić kanał w telewizji.
Naszym priorytetem staje się święty spokój.
Co w tym złego?
Spokój daje szczęśliwe życie. Poukładany dzień, stabilizacja, bezpieczeństwo rodziny, brak nieprzyjemnych niespodzianek, dobry sen w nocy, stałe rutyny i porządek. Wszystko to brzmi jak dobre życie, szczególnie, gdy tak jak ja, masz już swoje lata i jesteś odpowiedzialny za więcej niż własne życie. Niektórzy mówią, że magia jest tylko poza strefą komfortu. Nie zgodzę się - życie poukładane tak dobrze, że nie chcesz od niego uciec, też ma w sobie magię.
Ze spokojnym życiem jest tylko jeden problem: zostawia po sobie niewiele do zapamiętania. Dobrze poukładane dni zlewają się w całość i przemijają niemal niezauważone. Czas spędzany w strefie komfortu biegnie szybciej i bardziej monotonnie.
A według mnie życie powinno mieć duże wydarzenia i ważne chwile, które nadadzą mu smaku. Powinno być jak obraz, na którym znajdzie się miejsce na śmiałe pociągnięcia pędzlem, odważne kolory i detale warte zatrzymania się na dłużej.
I właśnie w tym celu potrzebujemy organizować ekspedycje poza naszą strefę komfortu. W miejsca, z których przywieziemy wspomnienia, które później będą służyć nam za dywidendy pamięci. Robić rzeczy, o których będziemy opowiadać dzieciom, a te będą słuchać z niedowierzaniem na twarzy. Podejmować się wyzwań, z których będziemy dumni przez resztę życia. Nawet jeśli będę się wiązały z wysiłkiem i ryzykiem niepowodzenia.
Najlepszym przykładem są tu rodzinne podróże. Każdy wie, że wiążą się z dużą fatygą. Długa podróż autem. Czekanie na bagaż na lotnisku. Nocleg w hotelu, który okazał się gorszy niż na zdjęciach na Bookingu. Nietrafione danie w lokalnej restauracji. Wyjście poza nasze rutyny i codzienne przyzwyczajenia. Każdy się z tym spotyka, ale w finalnym rozrachunku podróże dają nam wspomnienia, do których latami chętnie wracamy. I pozwalają nam zatęsknić za naszym spokojnym życiem, nawet jeśli czasem jesteśmy nim znudzeni.

Ta sama reguła odnosi się do kariery zawodowej, rozwoju osobistego czy relacji międzyludzkich. W tych obszarach też trudno liczyć na postęp, jeśli zamkniemy się na zmiany i będziemy tylko szukać spokoju.
Nie pozwól wyrosnąć trawie pod Twoimi stopami
To buddyjskie powiedzenie, na które przypadkiem (?) natrafiłem, jest doskonałą puentą dla tego artykułu. Bierność, bezczynność i zwlekanie z decyzjami prowadzi do tego, że obrośniemy chwastami. Nie chodzi o to, żeby, jak za młodu, ciągle być w biegu i pędzić tylko za tym co nowe, ale o to, aby nie popadać w pasywność i nie pozwolić, aby życie przeciekło nam przez palce. Tylko otwartość na zmiany i gotowość do wypraw poza strefę komfortu pozwolą nam uniknąć stagnacji. Bez nich może i będziemy wiedli spokojne życie, ale gdzieś z tyłu głowy będziemy wiedzieć, że utraciliśmy szereg możliwości.
A tak prywatnie:
Mijają już 3 tygodnie mojego pobytu w Tajlandii. Jeśli miałbym wskazać miasto, które dotąd podobało mi się najbardziej, to bez wahania powiedziałbym Chiang Mai. Jego centrum ma kształt kwadratu i jest otoczone fosą oraz ruinami murów, które dawniej chroniły je przed atakami birmańskimi. Praktycznie na każdym rogu można spotkać piękne świątynie, których jest tu blisko 300. Zabudowa miasta jest znacznie bardziej jednolita niż w Bangkoku i mieszka tu “zaledwie” milion ludzi.
Najbardziej znane lokalne danie to Khao Soi, czyli pikantny jajeczny makaron w aromatycznym curry z mięsem i dodatkiem mleka kokosowego, kurkumy, kolendry i oczywiście pasty chili. To danie najbardziej smakowało mi w restauracji “9 Siblings“, prowadzonej przez sympatyczną, wielopokoleniową rodzinę. Bardzo lubię jadać w miejscach, w których stołuje się też kucharz i jego cała rodzina.
Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie tutejsze kawiarnie, bo niektóre z nich reprezentują bardzo wyszukany poziom. Przed wyborem kawy dostałem próbki do powąchania oraz usłyszałem historię o tym skąd i dlaczego jest zbierane dane ziarno.
Teren świątyń to jedne z nielicznych miejsc, gdzie nie jeżdżą auta ani skutery i można swobodnie się przespacerować. Mam wrażenie, że tajlandzkie miasta są zbudowane dla samochodów, a nie ludzi. Co gorsza komunikacja miejska jest tu słabo rozwinięta, a w Chiang Mai w zasadzie nie istnieje. Prowadzi to do tego, że ruch uliczny jest tu nieustanny. Chodniki często są w opłakanym stanie, urywają się nagle i ogólnie są dość wąskie, zresztą używają ich chyba głównie turyści.
Dlatego szczególnie przypadła mi do gustu promenada przy kanale, gdzie można było zaznać trochę ciszy i na spokojnie się przejść. Kanał został niedawno odnowiony przez miasto i oświetlony. W domach postawionych wzdłuż niego żyją bardzo skromnie ludzie, którzy wieczorami otwierają kramy z pamiątkami. Malownicze i spokojnie miejsce, niczym z animacji od Studio Ghibli. Jestem pewien, że za parę lat wjadą tam buldożery i postawią drogie apartamenty.
Chiang Mai jest cenione wśród cyfrowych nomadów z uwagi na klimat miasta, ciekawą gastronomię, nieco wolniejszy bieg życia niż w stolicy oraz mniejszy napływ ze strony typowych sezonowych turystów. Choć jest położone wysoko na północy kraju, to łatwo można tu dolecieć (80 minut lotu z Bangkoku) albo dojechać koleją. Jeśli kiedyś wrócę do Tajlandii, to na pewno odwiedzę to miasto.

Po więcej zdjęć i nagrań z Tajlandii zapraszam na Instagram 52Notatki. Na dniach pokażę miejsce, w którym teraz mieszkam (przeprowadzam się już czwarty raz), skąd pracuję i co ciekawego zobaczyłem na mieście. Na Instagramie mam kameralne grono obserwujących, więc łatwiej wrzuca mi się tam więcej prywatnych materiałów. Zapraszam!
Post Scriptum: Zgodnie z zapowiedzią, z końcem stycznia zamknąłem sprzedaż kursu Sprawdzona Produktywność. Dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się na jego zakup, Wasze zainteresowanie przerosło moje oczekiwania. Możliwe, że kurs będzie ponownie w sprzedaży, ale dopiero pod koniec 2025 roku. Teraz skupiam się na pracy nad Sezonem 3, mam już tylko tydzień na ukończenie plików tekstowych dla grafika.
🤫